i piątej klasy, stawali na ich przejściu i zamieniali z niemi uśmiechy.
— Romansują — tłumaczył Bastianeddu — dostaną gdy profesorowie spostrzegą! oj dostaną!
Anania nie odpowiadał! Czwarto i piąto klasiści, oraz te niemal dorosłe dziewczyny, zdawały mu się w prawie „romansować!“
— Zamieniają bileciki! — dodał z mruganiem oczu Bastianeddu.
— I my, gdy dorośniemy będziemy to robili! — odrzekł filozoficznie mały Anania.
— Ach ty mameluku! — wrzasnął nad nim Bastianeddu — smarkaczu! Naucz się wpierw nos ucierać!
I pociągnąwszy go za rękę zaczął biedź co mu sił starczyło.
∗ ∗
∗ |
Po dniu tym minęło innych wiele; wróciła zima, wieczory w olejarni, sceny z zeszłej zimy i choć Anania był dopiero w pierwszej klasie i najstarszy pomiędzy kolegami, nikt nie wątpił o jego przyszłej karyerze: adwokatem będzie, medykiem, sadownikiem! Ho! ho!
Wszyscy wiedzieli, że mu sinior Carboni przyobiecał pomoc w naukach, wiedział o tem i sam Anania, lecz nie zdawał sobie z tego jasnej sprawy. Z czasem dopiero obudziło się w nim uczucie wdzięczności i doświadczał błogiego uczucia na widok kwitnącej postaci swego padrino[1]. Często zapraszano go na obiad do „gospodarzy” lecz dawano mu jeść w kuchni, ze sługami i kotami. Nie zasmucało go to bynajmniej, czuł bowiem, że u pań-
- ↑ Ojciec chrzestny.