telniejszą wonią jego młodocianych, samotnych marzeń, tu przy okienku, gdzie tyle godzin prześnił, patrząc na bzy rozkwitłe, na domki małe o omszonych dachach, zkąd otwierał mu się świat nieznany, wonny, jak młodości pragnienie, szczytny, jak te tam góry dalekie.
Smutek zastępował uprzednią radość, czuł, że się w nim coś łamie, odpada od niego jak te części skały, co raz odpadły od całości, giną na zawsze. Wioska rodzinna, przeszłość, dziecinne tata, wspomnienia, tęsknoty, miłość czuła dla przybranego brata, wszystko to zbladło w jedno oka mgnienie.
— Idźmy — odezwał się z westchnieniem — pokażę ci miasto — i wiódł pastuszka po ulicach Nuoro, unikając kolegów szkolnych, w strachu, by go nie zatrzymali i nie pytali jakiego to dzikusa oprowadza po mieście.
Przechodząc koło domu pana Carboni, ujrzał przytuloną do okna twarzyczkę okrągłą, różową, ożywioną rzekłbyś odbłyskiem bluzki, barwy republikańskiej chorągwi.
Anania porwał się za kapelusz i odbłysk to bluzki zapewne oblał mu twarz warem. Małgosia uśmiechnęła się i na okrągłe jej lica wystąpiły dwa głębokie dołki.
— Co to za kobieta — pytał Juaune zaledwie dom minęli.
— O! kobieta! Dziewczynka to jeszcze w moim wieku, zaledwie o dziewięć miesięcy odemnie starsza — odrzekł niechętnie Anania.
Juaune zmieszał się i nie śmiał dalej rozpytywać, a jednocześnie Anania poczuł w sobie rzecz dziwną, potrzebę powiedzenia czegoś, co mu się gwałtem narzucało. Wiedział, że skłamie, lecz błogo mu było myśleć, że to, co powie, mogłoby być prawdą.
— Zakochana we mnie. — rzekł niby od niechcenia.
∗ ∗
∗ |