kłamstwa. Mogę uczyć się i zostać adwokatem, lecz to nie wyrwie mię z przepaści złej doli, zawsze zostanę synem kobiety upadłej...
Długo siedział w oknie, w smutnych pogrążony myślach. Na drodze ozwała się pieśń przechodnia, smętna i przeciągła. Wyrostek myślał o wiejskiem ustroniu, kędy spędził wczesnego dzieciństwa lata, o różowych wschodach słońca i krwawych zachodach. Przypomniał sobie wszystko; lecz z innem sercem, niż przed kilku jeszcze godzinami.
Owładało nim marzenie jasne i drżące, jako ta miesięczna poświata. Wyobrażał sobie, że jest jeszcze w Fonni, nie uczył się, do szkól nie chodził i nie znał goryczy nieregularności cywilnego swego stanu, pracuje, trzody pasie, prostaczkiem jest, jak Juaune. Zdawało mu się, że o zachodzie słońca, tkanem ze złota i purpury, siedzi na brzegu drogi, a Małgosia, wygnanka, tam, zapewne, w kraśnej, płóciennej spódnicy, z dzbanem wody na głowie, niby zwykła wieśniaczka i do biblijnych niewiast podobna, wychodzi z za krzaku róż. Zawołał! Obróciła się w zachodzie brzasku, uśmiechnęła rozkosznie.
— Dokąd przepiękna?
— Do studni, po wodę.
— Pozwól bym ci towarzyszył.
— Chodź Nania[1].
Szli razem, obok siebie, brzegiem drogi, w górę, a u stóp ich dolina ruszała się w cieniu. Cienie rosły niżej, wyżej paliły się gór szczyty i szli tak razem do studni: Małgosia podstawiła dzban pod srebrzysty, srebrzyście szemrzący strumień, potem usiedli obok siebie na kamiennym zrębie fontanny, wyznając sobie wzajemną miłość. Dzban się napełniał, napełniał, woda się przez wierzch wylewała
- ↑ Nania, spieszczone Anania.