— Nonna, radź mi!
— Ja? ja mam ci radzić? Ha! — dodała ostro — zostaw ją jej losom, jak cię zostawiła twoim. Od ciebie zależy, by żona twoja nie spotkała się nigdy z twą matką, sam możesz jej nie ujrzeć nigdy więcej...
Anania patrzał na mówiącą, z kolei na jego twarzy malowała się litość i wzgarda jakaś zarazem.
— Nie zrozumieliście mię babciu! — rzekł. — Zostawcie mię samego, muszę się zastanowić, a jutro, muszę już tam być...
— Oszalałeś?!
— Nie rozumiecie mię.
Popatrzeli na siebie oboje, zdjęci wzgardą i litością. Zaczęła się narada, omal że się sprzeczali. Anania chciał udać się do przydrożnej karczmy natychmiast, o rozświcie, wdowa natomiast uważała za stosowniejsze sprowadzić Olę.
— Po co się upierasz — mówiła — pójdę po nią, tak lepiej będzie, lepiej. Przywiodę, uspokoję, uprzedzę.
— Babciu, czego się boicie? Nie tknę jej końcem palca, włos jej z głowy nie spadnie. Owszem, chcę wziąść ją z sobą, do siebie, pracować na nią. Złych nie żywię zamiarów, owszem, dobre, ustąpię, jak mi nakazuje obowiązek.
— Prawda synu! tak nakazuje obowiązek, lecz zastanów się, pomyśl jak żyć będziecie, gdzie zamieszkacie...
— Pomyślę potem.
— Jak, jak to się ułoży?
— Pomyślę potem.
— Bene! Ależ powtarzam ci, że się ona ciebie śmiertelnie boi, i gdy ją zajdziesz tak, z nienacka, nieszczęsna popełnić może szaleństwo.
— Dobrze więc! sprowadźcie ją tu, ale natychmiast, jutro rano.
Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.II.djvu/114
Ta strona została przepisana.