taka, jak bywają na południu noce przy końcu lata. Cisza olbrzymia, niczem nienaruszona cisza, spływała z gór bliższych, rozciągała się na dalsze, biegła precz po za horyzonty.
Anania miał pod sobą dolinę głęboką, i doznał uczucia, jakgdyby zawieszony był pomiędzy niebem a ziemią, Spadając, spadłby w otchłań świeżej zieleni. Ciągnące się na horyzoncie spokojne linie łańcucha gór, zdawały się zgłoskami zapisanemi potężną a łaskawą dłonią największego z twórców poetów, na karcie nieboskłonów, Bliżej, sinawy kolos Monte Spada, niby wysunięta placówka niezdobytej twierdzy Gennargentu, przygniatał wszystko swym ciężarem, a Ananii zdał się być potworem onym, z którym walczyć na zło i dobro postanowił był przed chwilą.
Myśl młodzieńca zwróciła się ku Małgosi, dalekiej, lecz jego własnej, ukochanej i która w chwili tej marzyć musiało o nim, błądząc wzrokiem po nieobjętych nieboskłonach. Serce zalała mu bezbrzeżna czułość, a potem litość nad nią, większa jeszcze od litości nad samym sobą. Do oczu nabiegły łzy słodkie zarazem i gorzkie jak gorzkawa bywa słodycz miodu w górach Sardynii. Powstrzyma! je silą woli, otrząsnął się, jak od podstępnego wroga.
— Odważny będę — mówił i powtarzał, stojąc na kruchym balkonie, zawieszony nad przepaścią pomiędzy niebem a ziemią — odważny będę i nie dam się wam o losy, losy, z któremi się wreszcie oko w oko spotykani!
Ha! Potwór był tuż, za nim...