kiem i zgrzytem i buchającą parą pociągu, a na niebie wzbijało się coraz wyżej słońce jasne, tryumfujące, po nad wszech rzeczy siłą i przemianom i zniszczeniu niepodległe, odwieczne.
∗
∗ ∗ |
W Rzymie obaj studenci zamieszkali na trzeciem piętrze, olbrzymiej kamienicy na placu della Consolazione, u pewnej wdowy, matki dwóch telegrafistek w biurach któregoś z dzienników.
Towarzystwo kolegi Daga — przedstawiał on typ mieszany, miał twarz wesołą i głos hipokondryka, bywał na przemian ożywiony, to znów apatyczny, egoista i kpiarz, — towarzystwo Daga było na rękę Ananii, w pierwszych dniach pobytu w Rzymie.
Studenci zamieszkiwali wspólnie jeden pokój, przedzielony żółtą firanka, obszerny lecz nieco mroczny, o posadzce popsutej tu i owdzie, z małem, na wewnętrzny dziedziniec wychodzącem okienkiem.
Gdy po raz pierwszy Anania stanął u tego okienka doznał wielkiego przygnębienia. Naprzeciw wznosiła się wysoka ściana, brudno-żółta poprzerywana nieregularnie wysokiemi oknami, z których ulatywały ostre swędy kuchennych dymów i czadu, frytury i cebuli. Na poprzeciąganych z okna do okna drutach, wisiały różne różności.
Gdy Anania patrzał z rozpaczą na żółte mury i rozciągnięty nad niemi szmat wieczornego nieba, towarzysz jego, Battisto Daga, wskazał na po rozciągane druty i zaczął się śmiać wesoło.
— Spójrz na te szmaty, zabawnie wiatr je wydyma! Żywe się zdają. Patrz, tam, nie jest-że to ruszających się nóg para a tu tors... chudy coprawda i bezwładny. Zabawne, co?