kiej murawie, w cieniu drzewa i choć chciał, nie mógł słowem, jednem słowem dotknąć tego, co mu najbardziej na sercu leżało.
∗
∗ ∗ |
Długo, opuściwszy cię, błąkałem się po ulicach, dziwnym gnany niepokojem. Przed chwilą wróciłem do siebie. Czuję, że zmysły tracę i pod grozą tego lęku śpieszę, po długiem i bolesnem wahaniu, wyznać to, co imnie zabija i o szaleństwo przyprawia. Postaram się streścić w najkrótszych słowach. Wiesz dobrze Małgosiu kim jestem: dzieckiem hańby i niedoli, opuszczonem przez matkę bardziej nieszczęsną, niż występną, urodziłem się pod gwiazdą nieubłaganą, zapłacić muszę za nieswoje grzechy. Niepomny grozy mych przeznaczeń, igraszka w losu wyrocznej dłoni, pociągnęłem za sobą w przepaść, z której wydostać się nie zdołam nigdy, istotę kochaną i czczoną nadewszystko, ciebie Małgosiu moja! Daruj mi! przebacz! Najboleśniejsza to z mych ran krwawych, nieustający wyrzut sumienia, przez resztę nędznego żywota — jeśli żyć z tem dalej potrafię. Słuchaj Małgosiu! Jakże ci to powiedzieć? Słuchaj... Matka moja żyje, po szeregu upadków i boleści, powstała przedemną, jak widmo zagrobowe; nędzarka, uboga, chora, przedwcześnie postarzała troską i nędzą zgnębiona. Obowiązkiem moim, sama to pewnie przyznajesz w tej chwili — ratować ją. Postanowiłem zamieszkać przy niej, pracować na nią, w potrzebie poświęcić życie lecz spełnić ciężący na mnie, obowiązek.
Cóż ci więcej powiedzieć mogę, Małgosiu? Nigdy może tak, jak w tej chwili nie odczuwałem