łość i sceptycyzm raniły go głęboko. Żałował niemal, że przybył do Rzymu.
Raz, z nadejściem wieczoru przechodził z kolegą Daga przez Pia Nazionale. Trotuary puste prawie były, lampy elektryczne zlewały się z błękitnawym brzaskiem powietrza. Okna pałacu della Banca, rzęsiście były oświetlone.
Młodzi ludzie przystanęli na trotuarze.
— Patrz! — zawołał Daga.
— Rzekłbyś wszystkie złoto Banku wyleje się przez okna — zauważył Anania.
— Bra-a-wo! — zawołał towarzysz. — Dowcip rozwija się, dzięki, zapewne, memu towarzystwu.
Dalej, znów przystanęli; tym razem obaj rozentuzyazmowani.
Na lewo nad niedającem się opisać tłem ulicy Quatro Fontane, niebo paliło się jasnym fioletem. Na prawo księżyc, wzbijał się, pełny i żółtawy, nad czarnym profilem Banta Maria Magiore, i rysował się niby na płycie srebrnej ryty.
— Idźmy do Colosseum — zaproponował Anania.
Poszli, długo napawali się tajemniczym i nieprzemożonym urokiem, spoglądając na księżyc, pomiędzy rozwalonemi lub trzymającemi się jeszcze lukami; usiedli wreszcie na ułamku strzaskanej kolumny. Obaj westchnęli.
— Czuję — mówił Anania — błogość podobną do cierpienia.
Dago milczał, odezwał się dopiero po długiej chwili.
— Zdaje mi się, że jestem na księżycu. Czy nie sądzisz, że tam na srebrnym globie, żyje się, mniej więcej, tak samo, jak tu, w tym umarłych święcie?
— Si! — szepnął Anania, odpowiadając wewnętrznej myśli. — Tuśmy dopiero w Rzymie, w prawdziwym.