Deszcz padał rzęsisty.
Szare mroki zalewały izbę studentów, której mniej ciemną połowę Daga ustąpił przyjacielowi nie z wspaniałomyślności, lecz, że wysypiał się codziennie do dziesiątej, i wołał być dalej od okna.
Siedząc na łóżku Anania patrzał znudzony na żółtą kotarę, wywierającą wrażenie odłamu poplamionego wilgocią i błotem marmuru. Czuł się zdjęty głęboką melancholią, tak głęboką, że aż doświadczał fizycznego jakiegoś dławienia i bólu.
Nawet Daga wzdychał, przewracając się z boku na bok, na swem łóżku. Anania myślał:
— Cóż dolegać może temu bałwanowi? Bogaty, inteligentny, poważany, szczęśliwy.
Porównywał, domyślał się:
— Nie zakochany w nikim i ma rodziców co go ubóstwiają, ma niezależność, gdy ja... Ebbene! Czemże właściwie jestem, co mi właściwie dolega? Smucą mnie próżne cienie, przywidzenia mgliste. Szaleniec ze mnie, skończony waryat! Wszak kocham, nawzajem kochany, i mam przed sobą przyszłość spokoju i miłości. Nie brak mi ambicyi, prawda, lecz byle wyciągnąć ramiona, świat ujmę...
Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.II.djvu/18
Ta strona została przepisana.
II.