ki, patrząc szklanem, zgasłem okiem na deszcz, na ołowiane niebo, na ścianę żółtawą i wiatrem poruszane różne części ubrania, zwieszające na poprzeciąganych, pomiędzy oknami drutach.
Pod wieczór deszcz ustał i obaj studenci wyszli razem na miasto. Niebo się rozjaśniło; w powietrzu był gwar budzącego się z pogodą, do życia miasta, a tęcza spinała nad Foro Romano łuk przepyszny.
Z pogodą poweselał lekkomyślny Daga, lecz Anania czuł się przygnębiony całym ciężarem swego smutku! Z dłońmi, zapuszczonemi w kieszenie palta, kapeluszem nasuniętym na oczy, usty zaciśniętemi, szedł szybko, automatycznie, na nic nie zwracając uwagi.
Jak zwykle, studenci przechadzali się po ludnej via Nazionale i Daga przystanął przed oknami Garroni’ego dla przejrzenia dzienników, gdy Anania szedł dalej, obojętny, wpleciony w nieprzerwany szereg spacerujących. Wpadł był właśnie pomiędzy kleryków, odzianych w purpurę, i Tedescht (czyli uczniowie kolegium niemieckiego), „małemi rakami” pospolicie w Rzymie zwanych. Jeden potrącił go niechcący. Anania zaklął głośno, budząc się z ponurych myśli. Klerycy szli długim ordynkiem, rzucając na szare tło ulicy odblask purpurowych lewitek, od których paliło się na trotuarze. Weseli byli i swobodnej myśli, żywi i ruchliwi jak płomień, przejście ich nie tylko rzucało w tłumie ulicznym pyszną barwną plamę, lecz i melodyę rozumianych, młodzieńczych głosów. Szli weseli, swobodni, obcy trosce o jutro, namiętnościom chmurnym, świecąc barwą zwierzchniej, malowniczej szaty. Anania spoglądał na nich z zazdrością i ozwał się do nadchodzącego Daga:
— W dzieciństwie swem znałem syna pewnego bandyty. Chłopiec wcześnie budził się do życia, marząc o pomszczeniu śmierci ojca. Obecnie
Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.II.djvu/24
Ta strona została przepisana.