się przechodnie, mijały pojazdy. Na ruch wieczorny Daga spoglądał niby z przepysznej loży.
— ...Jest nitka, drut niewidzialny, co w ruch wprawia ludzkie te jasełka — myślał. — Przechodnie, śpieszą się, krzyżują, znikają... Każdy uważa sam siebie za coś wyjątkowego, wielkiego, za oś, do koła której świat wiruje. W rzeczy samej, pigmeje! Na iluż sumieniach i życiach ciężą przewinienia, zbrodnie może? Chociażby ten tam jegomość, w cylindrze nowym. Kto zaręczy czy kogo nie zabił nie zgładził z tego świata? Każdy ma troskę jakąś... Furda! nie każdy! Kłamstwem jest jakoby każdy się nosił z cierpieniem. Większość ludzi obchodzi się bez cierpień, jak i bez radości. Ci naprzykład, co uczęszczają na Pincio[1], nad czem mają biadać lub z czego się cieszyć? Gdzież się podział Anania Atonzu? Ależ oto i on. Czyż nie podobny do marionetki, poruszającej się, w takt piosenki Pulcinella: „Il dado e gettato“ kości rzucone, mosty spalone! Z wyżyn swej taniej filozofii Daga powitał ironicznym uśmiechem powrót towarzysza.
— Kości rzucone, co? — spytał, wydymając wargi i wymachując ręką.
— Si, rzucone! — odrzekł Anania, opierając się o portyk kościelny. Przez chwil kilka zdawał się wpatrzony w zalane światłem i przechodniami ulice. W głębi najszerszej, wprost biegnącej, niby w lesie pałaców wyrąbane, w dalekiej perspektywie, Monte Mario, wzbijało na wieczornem przezroczystem niebie bronzowe swe masy. Anania przypomniał sobie górę Gennargentu, palącą się w ogniach zachodu, przestrach, co go śród tych wyżyn i samotności krwawych był ogarnął, zmyśloną, o zjawieniu się widma rozbójnika, historyę.
- ↑ Zwykły spacer Rzymian.