gospodarz, kapitan od dragonów, jak utrzymuje, na którego samo wspomnienie drży dotąd. Lituję się nad biedactwem, czarne to, małe, niby jana[1] zachowuje niby relikwie w kuferku, narodowe szaty, sama odziała się tymczasem w stare suknie, kupione u tandetnika na Campo di Fiori i kapelusz będący chyba spuścizną po Józefinie Bauharnais, pierwszej żonie Napoleona. Często zaglądam do ciemnej, dusznej kuchni. Prowadzę z ciotką Barbarą długie, w dyalekcie naszym rozmowy. Wpsomina, płacze, pyta o tego, owego, o to, o tamto i marzy — biedna stara! o powrocie w ojczyste strony, bojąc się przy te, jak ognia, morza, które wyobraża sobie zawsze wzburzone tak, jak onego jedynego razu, gdy je przebywała. O Rzymie niema najmniejszego wyobrażenia. Miejsce to „święte” i tyle, zresztą, miejsce równie straszne, jak „święte, gdzie śmierć niechybna pod kolami rozbieganych wozów czyha na przechodniów. Tramwaje robią na niej wrażenie apokaliptycznych smoków, „jeleni“, jak mówi, gdyż jelenia na żywe nigdy nie widziała oczy, a o skokach i susach jelenich nasłuchała się w młodości, w rodzinnym kraju. Do Panteonu nie chadza na mszę, gdyż otwór w sklepieniu kopuły przypomina jej wioskowe kominy, rozśmiesza i płoszy nabożny nastrój. Pytała mnie, czy pieczemy jeszcze chleb w domu, a gdy powiedziałem jej, że tak, rozpłakała się, myśląc o błogich dniach, gdy w rodzicielskiej chacie stawiano dzieżę. Pytała mnie, czy żyją jeszcze owczarze i czy jadają, siedząc na ziemi, pod drzewami? Wspomnienie Wielkiejnocy, spędzonej przed czerdziestu laty, w pasiece, w Goccano, łzy jej wyciska. Staruszka nie może ścierpieć. Angielki, a ta znów patrzy na starą kucharkę, jak na przed-
- ↑ Jana — babulka, wiedźma, a może wróżka przeznaczeń, wedle sardyńskich tradycyi.