z obrazem i świętym Jurem ciotki Barbary, tylko że miesiąc zrywał się z głowy świętego i wzlatywał w górę, a za nim leciały dwa długie księżyce, czerwone, ogniste. Kataklizm jakiś zdawał się nieodwołalnym. Tłum tonących wyłaniał się ze wzburzonych morskich bałwanów, a bałwany te były końmi morskiemi z fali i piany, powstającemi przeciw niewidomym wrogom. Morze ryczało. Ryk zlewał się w jedno, jedyne słowo: teściowa! teściowa. Anania zerwał się z posłania, roztworzył szeroko oczy i nie wiedział sam czemu zdało mu się, że oczy jego muszą być niebieskie.
— Dziwactwo! — pomyślał, — nie wiadomo co mi się roi. Mam gorączkę.
Marya Obinu wsunęła się cicho do jego pokoju, podeszła na palcach, pochyliła się nad wezgłowiem.
— Dobrze! Raz wreszcie skończymy, — myślał i zaczął stękać i skarżyć się, lecz kobieta nie odpowiadała.
— Boże! Boże! — jęczał student, — coś mię dławi i bije w głowę. O! uderza! Zostawcież mię! nie zabijajcie... miesiąc posuwa się, zachodzi. Mamo! czy pamiętasz jakeś mię uczyła piosenki:
„Luna, luna!
„Porzeddu luna!“
— Czemuż nie odpowiadasz, nie chcesz się przyznać, żeś moją matką? Powiedz, powiedz, wszak wiem już o tem, lecz powiedz, przyznaj się, błagam. Widzisz, tam, w kącie, kawalera — trzyma amulet, coś mi dała onego poranku, pamiętasz, w Fonni? Za rękę mię prowadziłaś i szliśmy w góry, na drogę... Czyżyk świegotał w kasztanach, na których połyskiwała poranna rosa. Obłoki mknęły wprost na Monte Connare. Przypominasz sobie, prawda, przypominasz? Powiedz, że pamiętasz, nie bój się, po-