Śpiewając czuł się lekkim i swobodnym jak świegocący na gałęzi bzu wróbel. Skończywszy pić kawę, udał się do ogrodu, by tam wręczyć list służącej Małgosi.
Ogród, mokry jeszcze od ulewnego w nocy deszczu, ronił wyziewy przemokłej ziemi i suchej roślinności. Robactwo, przegryzając liście kapusty, nadało im pozór pożółkłych koronek. Figi indyjskie otrząsały pręciki złote żółtych swych kwiatków. Długie filigranowe gałązki topolówki — altei — pączkami i fioletowem kwieciem, przerzynały powietrze, czepiając się drzew, przerzucając z jednych na drugie, pnące się, delikatne zwoje. W głębi perlistego horyzontu widniały mgliste zarysy gór, na tle złotawych obłoków. W jednym z kątów ogrodu Anania zastał Efesa Can, pijanego, rozebranego, zaledwie przykrytego jakimś łachmanem. Przechodząc, pociągnął go za nogę. Pijak podniósł twarz obrzękłą, w pół otworzył szkliste oko, i zanucił ochrypłym głosem niezmienną swą piosenkę;
Zanucił, urwał, opadł na trawę, nie poznawszy nawet studenta. Dalej zio Pera, „starym kotem“ zwany, całkiem już prawie ślepy, upierał się pleć grzędy, dzikie zielsko, samem je rozpoznając powonieniem.
— Jak się macie wuju Pera! — witał go Anania.
— Umarły jestem — odrzekł — nie widzę nic już synu i mało co słyszę.
— Bądźcie dobrej myśli. Z tego można się wyleczyć.
— Na tamtym świecie, gdzie wszyscy uzdrowionymi zostaniem, i wzrok i, słuch odzyskamy. Zresztą, co tam wzrok cielesny! Wówczas, gdy mi służył, dusza moja ślepą była: teraz przeciwnie przej-