rów, używając wieczornych wczasów pod baldachimami w rosie skąpanych liści, stroi niewidzialne skrzypki, na jedną, jedyną nutę.
Wszystko było jak we śnie, a jednak jawą było.
Ananii zdawało się, że widzi dziwoludy małe, strojące mikroskopijne skrzypki pod baldachimami rosą ociekłych liści i widział jednocześnie różową bluzkę Małgosi, łańcuszek złoty, pierścionki. Ściskał jej dłonie, czuł pod palcem perle w pierścionku, na serdecznym jej paluszku, widział połysk jej paznogci, białe u rękawów uszycie. Sen zlewał się z jawą. Wszystko widoczne było, dotykalne, dawało się ująć, doścignąć.
Rzeczywistość prześcigła marzenia. Czyż tak jak zdejmował pierścionek z paluszka Małgosi, nie mógłby zdjąć sobie księżyc z nieba, owinąć w jego promienie, przenosić na dłoni dziwoludów kształtne i drobne roje; ująć pieśń czarodziejską, zawieszoną na niewidzialnych strunach...
W tem słowa Małgosi zarysowały granicę pomiędzy snem a jawą.
— Co powiesz memu ojcu — pytała przeciągle; — powiedz że mi co, jak mu powiesz: „Panie i ojcze chrzestny ja... ja... i... Małgorzata, córka pańska, chcemy... tak jest, chcemy i pragniemy...” śmiała się dziewczyna.
— Daj pokój Małgosiu — przerwał jej niecierpliwie, rumieniąc się za nieśmiałość, co mu dotychczas wobec pana Carboni zamykała usta. — Nie potrafię wyznać — zawołał szczerze. — Napiszę raczej.
— O! co to, to nie — zaprotestowała zupełnie już seryo Małgosia. — Trzeba powiedzieć samemu, to mu się lepiej spodoba. Jeśli sam nie masz odwagi, przyślij z tem kogo bądź.
— Ale kogo?
Małgosia zastanowiła się chwilkę.
— Twą matkę.
Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.II.djvu/83
Ta strona została przepisana.