Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/100

Ta strona została przepisana.

pociechy w modlitwie, bezsłownie żalących się losom przemocnym...
— Chwila słabości porwała na raz w karby nabożeństwa ujęte wspomnienia, pragnienia zbuntowane. Gwiazdy roniły na jej twarz spłakaną bladych blasków, niby pocałunków drżących a namiętnych, tysiące, — tem gwałtowniejszych, im dłużej, im starannej powstrzymywanych, zapominanych... Woń traw zwilgłych rosą, rozpuszczających się liści, pęczniejących kwiatów, przywodziła jej na myśl miejsca niezapomniane, kędy ostatnią, z nim wiodła rozmowę. Przypomniały się jej jęki zimowych wichrów, a serce powtarzało:
— Zapomnieć! Można zapomnieć?
Porwała się z miejsca, przestraszona własnemi myślami. Płacząca, pełna wzgardy dla samej siebie. Wróciła do kaplicy, rzuciła się na zimną, twardą, kamienną posadzkę, wijąc się z żalu, jęcząc, bijąc się w piersi, łamiąc rozpaczliwie dłonie.
Kajała się, żałowała, błagała przebaczenia, miłosierdzia, pomocy! Modliła się, lecz czuła się zachwianą w wierze i nadziei, bała się sama siebie.
Wieczoru tego kładła się z czerwonemi od łez oczyma i długo zasnąć nie mogła. Nazajutrz rano wrzuciła do kola kartkę, do zio spowiednika, prosząc go, by przyśpieszył swe duchowne odwiedziny. Dzień cały spędziła na modlitwie, lejąc łzy żalu i pokuty.
Na dworze lekkie w przeddzień obłoki zebrały się w gęste chmury, dął wiatr chłodny, a zachmurzone niebo rzucało do kaplicy światło smętne i ponure.