Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/101

Ta strona została przepisana.

Sylwestrę przejmował chłód, czuła się wyczerpany, dziwiła się wczorajszym swym porywom i buntom.
Na trzeci dzień, furtka przy kole starannie wymateracowana i obita szkarłatem, uchyliła się cicho i na progu pustelni zjawiła się postać wysoka, lecz przygarbiona, stuła fijolkowa i twarz ospowata księdza Arca.
Sylwestra wyczekiwała go, stojąc oparta o poręcz krzesła. Zdjął ją strach. Od ośmiu miesięcy, odkąd uchyliła się od świata, czerwona i dziobata, twarz księdza była zaledwie drugą ludzką twarzą, na której wzrok jej spoczywał. Pierwszą była pucoławata twarz jakiegoś wiejskiego szubrawca, którą raz dostrzegła w otworze zakratowanym, dla ścieku wody z dziedzińca. Pochyliła się była, słysząc szelest jakiś, a spostrzegłszy twarz chłopca, krzyknęła przerażona. I chłopak przeląkł się i uciekł.
Widząc synowicę swą w dobrem zdrowiu, rumianą, ksiądz Arca ucieszył się i winszował dobrego wyglądu.
— Nie pytam o zdrowie, — mówił, — widzę, że się masz wybornie.
— Nie tak bardzo... zwłaszcza dni ostatnich...
Wyznała mu jednak wszystko dopiero u konfesyonału, gdy kapłan ujął w dłoń koniec stuły fijoletowej z haftowanym szychem.
Don Arco modlił się chwilę na stopniach ołtarza, podnosząc starannie sutannę, gdy klękał. Powstawszy z klęczek, rozglądał się ciekawie dokoła, zarumieniony, na twarzy i tak już rumianej, odbłyskami wypełniają-