Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/102

Ta strona została przepisana.

cemi oratoryum, na którego gorącem tle, dziwnie odbijały jego ruda peruka i wytarta sutanna. Synowicą jego rumieniła się, wstyd jej było wahań się, walk wewnętrznych, ni niewczesnych żalów i wspomnień. Don Arca pełen był pobjażania na słabości lduzkie, wzgardy dla zawiłych spraw tego świata. Umiał uspakajać swych penitentów, namawiał do zapomnienia...
Gdy Sylwestra wyznała grzeszne pragnienia i tęsknoty za dawnem życiem, za światem, nieprzemożoną chęć dowiedzenia się czegoś, przynajmniej o nim...
— I, co byś dziś robiła na świecie? — uśmiechnął się kapłan. — Nie wiesz, coby cię tam spotkało: śmiech i wzgarda ludzi nad twą słabością. Co, miałabyś dzielić poziome życie twej rodziny? Zamiast klauzury, gdzie wolną jesteś od starań i kłopotów, od trosk powszednich i pokus wielu, wpadłabyś w plotki, gniewy, kłamstwa, próżność, sądy nierozważne, wyrzekania. Zamiast być oddzieloną przez łaskę, od świata i jego marności, zakonnicą, pustelnicą, byłabyś znów po prostu donną Sylwestrą Arco i gorzej by ci było teraz, niż bywało dawniej. Narażoną zostałabyś na pogardę i pośmiewisko za złamane śluby; słyszałabyś rzeczy, które wiodłyby cię tylko na pokuszenie. Jakąż byłaby twa przyszłość? Nie mogłabyś liczyć na założenie rodziny. Żaden mężczyzna nie odważyłby się ubiegać o twą rękę, pamiętając o niedawnych a samowolnie zerwanych ślubach. Każdyby się bał odmowy ojca i brata...
Sylwestra chciała zaprotestować, lecz nieśmiała