Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/106

Ta strona została przepisana.

ścią. Sylwestra spędziła wielki tydzień na postach i modlitwie, a modlitwa jej była jednym hymnem dziękczynnym, jednym aktem miłości, dla niebiańskiego oblubieńca. Miłość ta nie była histerycznej dzieweczki porywem, lecz zlaniem się duszą całą, wszystkiemi myślami, sercem ukojonem z Najwyższym. Wzgarda dla świata i jego marności wzmagała się, zdawało się wzmagać zamiłowanie w pustelnem, klasztornem życiu, i Sylwestra czuła się spokojniejszą nawet, niż w zimowe noce, gdy wiatr jęczał zawsze te same słowa, co, choć ich słuchać nie chciała, mówiły jej o nim, o nim, o nim. Teraz żadnych wspomnień echa nie budziły jej, ni we śnie, ni na jawie. Słyszała jeno nawoływania wieczności, wobec której „wszystko jest marność nad marnościami!“
Co wieczór, kładąc się ze skrzyżowanemi na piersiach dłońmi, myślała:
— Tak mię ułożą w trumnie, ciało me opadnie, sam szkielet pozostanie, bo tylko co mamy w duszy, na chwałę Bożą wzrasta. Dzień każdy zbliża mię do grobu, a za lat dwadzieścia, pięćdziesiąt najdalej, śladu po mnie nie zostanie. Ten i ów wspomni może: „Kto z was znał Sylwestrę Arcoi?“ i tyle. Mało kto na pytanie odpowie, każdy zajęty będzie własnemi sprawy, nie pomny, że minie jak ja minęłam w proch się rozsypie... Szaleńcy!
Myśl o śmierci nie ustępowała ani na chwilę, nie zasmucając jej, nie przerażając, owszem, pełna słodydyczy, jak dla tych, co od życia niczego już nie cze!-