Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/107

Ta strona została przepisana.

kają, nie pragną. Było to oczekiwanie spokojne, zrezygnowane, rzeczy nieuniknionej, ni złej, ni dobrej, obojętnej, powszedniej. Monotonia życia, osamotnienie absolutne, ciasność horyzontów, wszystko się przyczyniało do wywołania i podtrzymywania takiego stanu ducha. Doczesność ustępowała wiekuistości, lecz, że natura ludzka nigdy praw swych zupełnie nie traci, lada nie nawiązać mogło zz dnia na dzień potargane węzły...
Pewnego pogodnego poranku, na schyłku kwietnia, kiedy przenikliwsze wonie przepajały powietrze, trawy na łąkach porosły, a ponad kawałkami szklą, ozdabiającemi w słońcu niby drogie kamienie szczyty, dziedziniec pustelni okalającego muru, jaskółki zataczały ustawiczne koła pod turkusowym baldachimem nieba, Sylwestra znalazła w kole kopertę, a w niej kartę o złoconych brzegach:
„Stefan Area nob. i Marya Arthabella-Arca, zaślubieni“.
Na kartolinie, pod złocistą koroną, litery S. i M., wiązały się zgodnie i wdzięcznie.
Sylwestra starała się wieść tę niespodzianą, przyjąć obojętnie, bez zdziwienia, zgorszenia, zaledwie mając żal do swej rodziny, że pomimo zastrzeżeń, komunikuje jej takie fatałaszki. Co ją obchodzić mogły zaślubiny brata, sprawy świata całego, cóż ją obchodzić mogły?
— Marya to chyba musiała wrzucić do koła, — myślała, odrzucając obojętnie kartę.