Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/108

Ta strona została przepisana.

Odrzuciła ją bez pokusy, wraz z ćwiartką tą papieru, wkroczyły znów do pustelni podkopując spokój zakonnicy. Były to znów długie godziny marzeń w przezroczyste, wiosenne zmierzchy, które Sylwestra spędzała siedząc na nizkiem, kamiennem obramowaniu zewnętrznem okna. Nieustanną falą wracające wspomnienia, godziny przeciągały późno, w noce balsamiczne, pod światłem miesiąca drżącem srebrzyście, na porastających mur dzikich trawach, pod powodzią słowiczych kwileń, rozlegających się w gąszczu orzechowego drzewa, woni fijolków i jaśminów.
Co się tam działo? co się działo za temi ślepemi murami jej pustelni? Co się działo w domu starym z rozwartemi na słońce żaluzyami, pełnym pogody i miłości.
W wytwornych komnatach casa d’Arca, przechadzała się teraz ta, co chociaż cierpiała w życiu, lecz i radości zażyła poddostatkiem i odradzała się na nowo kochająca, kochana, gdy ona, Sylwestra, dziedziczka tego domu, więdła niby chwast wyrwany z pod rodzicielskiego dachu.
Byłoż to słuszne?
I pomimo woli, bezwiednie niemal, czuła Sylwestra żal głuchy do Maryi, wzgardę dla zmiennych, lekkomyślnych uczuć wdowy. Nie dochowała wierności zmarłemu, a serce i rękę oddała temu właśnie, który najbardziej sprzeciwiał się jej pierwszemu zamężciu. Tak myślała Sylwestra i pomimo woli, bezwiednie dociekała jak się to stać mogło? Jakim sposobem Stefan mógł