Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/110

Ta strona została przepisana.

rzę, że obojętna na wszystko, co doczesne, pogrąża się w Boga, lecz zaledwie przestąpiła zaczarowany próg oratoryum, zaledwie oblało ją słońce wiosenne ze skrawka rozwieszonych nad dziedzińcem jej pustelni lazurów, warcały pokusy, żale, wspomnienia, marzenia. Lada nic je pobudzało: jaskółek szybkie wzloty, balsamiczne wiatru powiewy, żarczenie zawieszonych na słońca promieniu żuczków, aksamity złotawych pszczół, zwabionych kwiecistemi barwy witrażu i bijących się o szkła okien kaplicy.
Nadszedł maj, Sylwestra, zdwaja żarliwości, pościła, do późna przesiadując w kaplicy, odmawiając bez przerwy zdrowaśki różańca, nucąc stare kantyczki, w miejscowem narzeczu:

„A Tie Mama de amore,
Custu mese consacramur“.

„Tobie Matko Miłości, miesiąc ten poświęcamy“.
Wieczorem, wyczerpana postem i modlitwą, udawalła się na spoczynek z lekkim zawrotem głowy, niezdolna myśli zebrać, spragniona spoczynku za jaką bądź cenę, chociażby w zimnej mogile snu, z którego nicby jej już zbudzić nie mogło.
Pod koniec maja rozpoczęły się deszcze i trwały bez przerwy tydzień cały..
Zaczęły się dni chłodne i pochmurne. Sylwestra trzęsła się z zimna, lecz chociaż miała zapas drzewa, nie rozpalała, przez umartwienie, ognia na kominku. Cały długi tydzień nie wychodziła ze swej celi, osłabiona i bezczynna, blada, ze złożonemi na piersiach