Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/111

Ta strona została przepisana.

pzrezroczystemi rękoma, a chłód powietrza, wilgoć nieogrzanej kaplicy, posty i umartwienia nabawiały ją febry. Zapadała w apatyę, pełną niewysłowionej goryczy, skrytego i pożerającego ją buntu, wzrastającego z dnia na dzień, z godziny na godzinę.
Pierwszych dni czerwca deszcze ustały, a wypogodzone niebo powlokło się na raz przezroczystością szafiru, a słońce, żadną nie przysłonione chmurką, rozpuściło złociste, wszystko przenikające promienie. Korzenne i odurzające wonie maków polnych i rozkwitłych róż mdłe, przejmujące balsamy, zgłuszyły woń fijołków i skąpanych w rosie traw. Znoje południa sennością ciążyły. Pod wieczór, pierwszego upalnego i słonecznego dnia, dolatująca ją z poblizkiego ogrodu woń róż, upoiła Sylwestrę i w głowie się jej zmąciło od — wspomnień.
Potem, gdy róże, pożółkłe uroniły liście, a w powietrzu ponad wszystkie inne, wzbiła się woń świeżych pokosów, z wonią tą związane wspomnienia, zapanowały niepodzielnie w sercu zakonnicy.
Myśl jej i serce, wszystkie władze, w noce czerwcowe, czarodziejskie, w błękitne, przezroczyste noce, nasiane balsamiczną wonią róż i świeżo skoszonego siana, poddały się bez dalszej, daremnej walki, słodyczy niedających się zgłuszyć wspomnień.




Przed rokiem, pierwszych dni czerwca, Filip Gonneza, przebudził się pewnego; wieczoru na stogu, do-