Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/112

Ta strona została przepisana.

piero co skoszonego siana, gdzie, pewien obecności w pobliżu czuwających nad jego bezpieczeństwem przyjaciół owczarzy, spoczął był na świeżem powietrzu.
Otworzywszy oczy, doświadczał błogiego uczucia wypoczynku i pogrążony w drzemkę, leżał czas jakiś nie ruszając się, z dłońmi zapuszczonemi w świeże, aromatyczne siano. Ponad nim rozciągały się lazury nieba przezroczyste i pogodne; na skraju, przerżnięte białawo złotem i pasmy, podobnemi do mórz dalekich, a będącemi zachodu ostatnim odbłyskiem. A zachód poza gołwą przebudzonego z krzepiącej drzemki Filipa, mienił się złotem, purpurą, zapadającego, za góry, słońca.
Po łące rozlewały się różowe światła, a zielone, najeżone krzaki, asfodele dokwitające pod ostatniem tchnieniem wiosny, wysokie łozy wzdłuż rowów, różowo kwitnące głogi żywopłocia, nawet wybujałe źdźbła trawy, rzucały przed się długie, drżące cienie. Filip widział tylko dokoła siebie siano skoszone, więdniejące, jasne do połowy, do połowy przyschłe, i tysiące nizkich, drobnych trawek, odrastających na wilgotnej łące, zmieniającej ją w pstry dywan.
Filip leżał nie ruszając się, z oczyma przymkniętemi jeszcze słodką drzemką. Od dawna nie czuł się tak rzeźkim, spokojnym, zadowolonym, a kto wie, kędy dano mu będzie znów napawać się podobnym, popołudniowym spoczynkiem?
Naraz rozległo się szczekanie psa i rozbiegło się po łące. Filip napół podniósł się, wspierając łokieć na