Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/113

Ta strona została przepisana.

sianie. Podnosząc się, mógł dalej wzrok zapuścić, lecz nie spostrzegał na razie nic, prócz łąki i biegających po niej lekkich cieni. Na prawo, na jasnem tle nieba, oświecone nizko zapadającem słońcem, zwieszały się gęste gałęzie dębu. Po za samotnym tym, królującym nad płaszczyzną, dębem, znajdowało się pastwisko, należące do jego pzryjaciół i Filip niespokojny wzrok wparł w zaróżowione zachodem gałęzie drzewa. Nasłuchiwał. Lekki powiew wiatru przebiegł go dreszczem, nasłuchiwał...
Szczekanie psa przycichło, kilkakrotnem powtórzone echem, na chwilę wszystko się uspokoiło: znieruchomiały, rzekłbyś, źdźbła trawy, znieruchomiały padające na łąkę, lekkie i wydłużające się ich cienie.
Filip nie spuszczał oczu z zaróżowionych gałęzi dębu. Po łące przebiegło nowe, silniejsze tchnienie wiatru, przenikliwsze rozlały się wonie. Czuł dokoła siebie coś niezwykłego, tajemniczego, lecz bynajmniej nie niepokojącego. Cóżby to było? Ze snu głębokiego przebudzenie, świeżośść zapadającego wieczoru, nawoływanie jawy, co zbudzonego podnosząc, popychała do dalszej, nieodzownej, fatalnej, tułaczki?... Chyba że nie, gdyż sensacya bądź co bądź, błogą była, krzepiącą. Filip, spuszczając powieki, doznawał uczucia, jak gdyby nań padał cień coraz dłuższy, bliższy... Podniósł oczy i nie ruszając się z miejsca, wyszeptał:
— Sylwestro!
Na czole swem poczuł dłoń lekką, podniósł prawą