Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/114

Ta strona została przepisana.

rękę, dłoń tą ujął silnym, gorącym uściskiem, podniósł się, wsparty na lewym łokciu.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, oczarowani, wzruszeni. On, w wieśniaczem przebraniu, zdawał się wyższy, barczystszy, ona, ostatniemi promieniami zachodzącego słońca oświecona, cała zarumieniona, miała iskrę ciepłą w oczach, których białka zdawały się z perłowej konchy.
— Dziękuję ci, Sylwestrom, — przemówił Filip — obejmując ją i przyciskając do piersi, lecz nie całując. Tylko dąb zielony powiewał ku nim przyjaźnie, a zaróżowione jego gałęzie zdawały się pałać uśmiechem.
Sylwestra pierwsza ochłonęła, wyswabadzając się z silnego i jak smutek milczącego uścisku. Filip posadził ją przy sobie, na trawie; przytulili się do siebie niby dwa, z gniazda strącone, ptaki.
— Żeś też przyjść mogła...
— Mogłam... gdyż chciałam... lepiej byłoby jednak może nie przyjść wcale...
Mówiła to, drżąc ze strachu. Lecz on w tej chwili nie był zdolny o żadnem myśleć niebezpieczeństwie. Niechby go oskoczyli, wiązali, dałby się wieźć na rzeź jak jagnię potulne, nie rzekłby i słowa, dłoni nie poruszył.
— Lepiej, — powtórzył jak we śnie, — czemu lepiej?
— Gdy otrzymałam list twój, — mówiła dziewczyna, — list, w którym pisałeś, że chcesz mię raz jeszcze,