Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/117

Ta strona została przepisana.

dzieję, by ją pocieszyć, chciała też łzy swe powstrzymać.
— Mówimy o tobie, śliczna moja mniszeczko, — ciągnął, siląc się na uśmiech i ton żartobliwy, — kiedyż się zamkniesz w swej pustelni?
— Niedługo, gdy wszystko tam gotowe będzie.
Uśmiech uleciał z ust obojgu. Zerwała znów garść siana, on oczami wodził za ruchem jej ręki.
— A jeśliby — spytał po chwili, — jeślibym wrócił uniewinniony, w położeniu, któreby mi pozwoliło dopomnieć się o twą rękę, a ty, po upłynionym terminie, odzyskała swobodę... powiedz, czy mogłabyś wówczas złamać swe śluby, czybyś chciała?
— O tak, — odrzekła, myśląc w głębi serca, że podobna chwila nie przyjdzie nigdy.
Ujął obie jej dłonie.
— Dzięki ci, dzięki! — wielki smutek przysłonił mu oczy. — Czemuż nie mogę cię dziś uszczęśliwić, ponad wszystkie wynieść kobiety, czemu na cię same sprowadziłem nieszczęścia!?
— Ja to, ja, — mówiła, znów plącząc, — nieszczęście zwiodłam na ciebie.
Uśmiechnął się boleśnie i zmienił rozmowę.
— Kiedy szłaś, by dojść aż tu, — pytał, — pamiętałaś drogę?
— Pamiętałam te, tam, głogi. Szłam prosto koło kościoła, ścieżką w dół, aż je dostrzegłam. Szłam wzdłuż biegnącego strumienia, po wydeptanej trawie, myślałam: przechodził tędy! Szłam, lecz nie dostrzegając