Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/119

Ta strona została przepisana.

dosiadał klaczkę siwą i tak dzielnie, wyglądał na niej, tak ślicznie, że Sylwestra Arca, patrząc nań, myślała, że sam królewicz piękniej nie wygląda.
— O Pippo[1] — mówiła teraz, budząc się do rzeczywistości, — nie myśl o mnie. Ja sama, jeśli cierpię, to nie za siebie, lecz za ciebie. Tak cię kochałam — mogłaż już używać czasu przeszłego? — że mi się niczem zdaje ta mała ofiara, poniesiona dla naszej miłości. Gdyby można było wrócić nazad i przewidzieć wszystko, co nas spotkało, kochałabym cię, bądź co bądź, tak samo, bolejąc tylko nad niedolą, w jaką miłość dla mnie cię pogrążyła.
Podniósł czoło, zdawał, się spokojniejszy i wzrok rozkochany zatopił w jej oczach, smutne, ciche zamieniając z nią słowa.

Słońce zapadało szybko, gasło, a złote blaski zachodu mieniły się na różowe, stawały wodniste, przezroczystością zaciągały horyzonty i na zachodzie tylko pasma sine wywierały wrażenie dalekich stałych lądów, wybrzeży. Z łąki spełzły drżące na niej cienie, opadły powiewy wiatru i w żółtawem świetle przedwieczornem, krzaki, kwiecie, trawy, zdawały się do snu układać. Woń pokosów wzmagała się, a głosy kochanków zniżały się, ciche jak westchnienie. Światła, jedne po drugich gasły na niebie, mrok spuszczał się na łąkę, powstały opalone opary, śród których dąb rozłożysty, zdawał się płynąć z ciemniejących liści koroną.

  1. Zdrobnienie Filippo.