Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/120

Ta strona została przepisana.

— Zimno ci, droga, — mówił Filip, oddechem swym starając się rozgrzać palce kochanki. — Zziębłaś i późno już... trzeba ci odejść...
— Późno! — powtórzyła dziewczyna, nie ruszając się z miejsca.
Patrzał na nią, jak gdyby pragnął duszę całą w nią przelać; tłumiąc własną rozpacz pod smutnym uśmiechem, którym chciałby ją pocieszyć! Rozumiała to dobrze i powstrzymywała się od łez, by mu więcej serca nie rozdzierać. Na ustach obojgu drżało to samo beznadziejne pytanie:
— Czy się jeszcze kiedy zobaczymy?
— Drżało niedomówienie...
Zimno, — mówiła Sylwestra, siląc się na blady uśmiech i wzdrygając cała, — może mnie już w fermie szukają, myślą czy nie porwali, i uprowadzili bandyci.
Naciągnęła na głowę czarną, jedwabną chustkę, co się jej była zsunęła na plecy. Filip zawiązał ją jej starannie pod brodą. Ucałowali się długo, gorąco... i znów mówili głosem spokojnym, lecz rwącym się co chwila, w wewnętrznem łkaniu, o rzeczach obojętnych, nie tykając tego, co w sercach mieli, a co zbyt było bolesne...
Zmrok się zwiększał, niewymowy smętek padał na ciemniałe zarośla, na cieniem zachodzące nieba, na, w milczeniu rozstających się, kochanków.
— Idziemy? — spytała Sylwestra, i dreszcz przebiegł ją całą, niby przeciągniętą strunę.