Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/121

Ta strona została przepisana.

W dreszczu tym, Filip czuł całą jej boleść. Zgrzytnął zębami, głusząc słowa buntu, rwące mu się na usta.
— Nie, nie idziemy, pozostańmy razem, wszak mamy do tego prawo! — wołało jego serce.
Nie powiedział tego, tuląc drżącą do piersi i zatrzymując uściskiem.
— Zaczekaj! Chwilę... jedną chwilę jeszcze...
Bała się, myślała, że jej w fermie szukają. Myślała o niepokoju ojca, nie ruszyła się jednak, przytulona do kochanka. Pozostali tak długo, uściskiem spojeni, niepokojem zdjęci, milczący, w okrążającej ich ciszy.
Śród wzmagających się zmroków, na wschodzie pobielały obłoki — księżyc to wschodził.
W dali słychać było szmery, przeciągłe i drżące, ćwierkanie świerszczów, psów szczekanie, brzęk dzwoneczków; pasących się owiec. Księżyc wypływał na nieboskłony, podnosząc się szybko, zrazu czerwony, na tle czarnem, ponad daleką knieją zarośli, bladł, srebrzał, aż blado-złoty, w całym blasku, wypłynął na lazury, użyczając im dziwnej, czarodziejskej przezroczystości. Pod kryształową kopułą nieba, wszystko posrebrzało i gwiazdy mrugały jaśniejsze, zapalając się jedna od drugiej, do brylantów osypujących czarę z lapislazuli podobne. Trawy, krzaki, gałązki pnących się roślin, wszystko przybrało wygląd czarodziejskich wyrobów ze srebra i bronzu. Na łąkach zaczęły się znów/ kłaść cienie delikatne, skracając się, padając, tym razem, ze wschodu na zachód. Łodygi asfodeli, wysokich traw źdźbła, wyglądały jak wyostrzone metalowe ostrza.