Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/122

Ta strona została przepisana.

— Teraz to już na prawdę odejść muszę, — ozwała się cicho.
Nie zatrzymywał już jej, pomógł powstać z miejsca, starannie owinął dokoła ramion jej czarną, jedwabną chustkę. Sylwestra milczała. Ujął dłońmi twarz jej, podniósł w górę. Chciał się napoić widokiem kochanki w świetle miesiąca, napatrzeć poraz ostatni... Księżyc zapalał w oczach dziewczyny duże iskry, na czoło rzucając bladość kości słoniowej.
— Żegnaj, Sylwestro... Sylwestro moja! Kiedyż się zobaczymy?
— Bóg sam to wie, — rzekła, a w słabym uśmiechu błysnęły jej białe zęby.
Była tak piękną, delikatną, słabą, że mu się serce ściskało bardziej niż kiedy, wobec nieodwołalnej konieczności rozstania się z nią, pozostawienia samą na... życie całe....
— Jeśli jest sprawiedliwość Boska, to się zobaczymy, — powiedział z gorzką zaciętością, pokrywając ją pocałunkami, w których było więcej rozpaczy, niż nadziei.
I nie dbając o grożące obojgu niebezpieczeństwo, chciał ją odprowadzić i podejmując rzucone opodal na trawę, fuzyę swą i beret, raz jeszcze przycisnął kochankę do piersi, unosząc ją niemal z ziemi, w silnych ramionach. Spojeni uściskiem, oddalali się w milczeniu, a za nimi kładły się na łąkę przedłużone ich cienie.