Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/123

Ta strona została przepisana.

Wspomnienia to te, przeżywała Sylwestra, siedząc, w noc czerwcową, wonną, miesięczną, na dziedzińcu swej pustelni.
— Jeśli jest sprawiedliwość Boska, to się zobaczymy, — mówił Filip Gonneza, przyciskając ją, po raz ostatni do serca, tam, na górze, przy kościółku — Marya in Latte dolce, pokrytym pnącemi się dzikiemi różami, roniącemi balsamiczne wonie pod drżącem światłem miesiąca...
Nie zobaczyli się! I nigdy się już nie zobaczą, i Sylwestra nawet we śnie widzieć go nie powinna...
Zagryzła gotowe bluźnić wargi.
— O! Przenajświętsza! Przeczysta Panienko! Ucisz me biedne serce, — szeptały usta, lecz serce... kołatało w piersi burzą buntu i namiętności.
Woń róż budziła żywsze wspomnienie kościółka w górach, gdzie pnące się dzikie róże były jedynemi świadkami ostatniego i rozdzierającego rozstania się kochanków, a patrzące na nich z wysoka gwiazdy, drżały współczuciem nad ich losem.
Sylwestra wróciła teraz do kapliczki, starając się pogrążyć w modlitwie, w rozmyślaniu, bijąc się w piersi, padając na kolana. Daremne starania, łaska ją opuściła i na purpurowem tle kaplicy, w drżącem odbłysku lampy, migały jej korowody klaczy siwych pod fijoletami aksamitnych, staroświeckich siodeł, a na nich jedna i ta sama postać jeźdźca niezapomniana, postać rosłego młodzieńca, o brwiach czarnych i rzęsach długich. Na alabastrach ołtarza roiły się gałązki krzaków,