Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/124

Ta strona została przepisana.

pokryte blademi różami. Lekkie, szare, marmurowe kolumny, wznosiły się proste i równe, jak te tam w świetle miesiąca źdźbła trawy, a sama Madonna z alabastru, zmieniała się, na tamtą, górską, z drzewa grubo wystruganą, w płaszcz z zielonej brokateli odzianą, co, w półcieniu samotnego ołtarza, górskiego kościółka, czuwała nad bolesną i tragicznie zakończoną idyllą jedynej miłości Sylwestry...
Sylwestra miała gorączkę. Młodzian galopujący na siwej klaczy, na aksamitnem, fijoletowem siodle, zaprzepaszczał się pod ołtarzem, lecz zjawiał się znów, odrywając od purpurowej ściany co się roztwierała na krajobraz księżycem osrebrzonej łąki.
A Madonna po przez opuszczone długie rzęsy, patrzała, rzucając z wysoka, snop świetlanych promieni.
I cała biel mleczna, mistycznej miłości ambrozyą, zalewała płaszcz, szatę, stopy Madonny, falą modlitwy, miłosierdzia, nieskończonej słodyczy, spływając na ołtarz, na stopnie ołtarza, aż do serca Sylwestry. W bieli tej była cała ta światłość miesięczna, pod którą Filip Gonneza opuszczał Sylwestrę, tam, na wzgórzu, przy kościółku Marya in latte dolce, rzucając jej na pożegnanie wyroczne słowa: „Jeśl iistnieje sprawiedliwość Boska, to się zobaczymy“.
Słaniając się na klęczniku, Sylwestra, ukryła twarz w dłonie. Uspakajała się pod wpływem lubych wspomnień, oddawała im bez podziału, żyła, dyszała miłością. Znalazła rozwiązanie trapiących ją zagadek.