Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/125

Ta strona została przepisana.

Spływająca nań z góry światłość, była światłością miłości, miłosierdzia, przebaczeń.
Tam, poza ślepem obmurowaniem jej celi, róże kwitły, ludzie się kochali...
Tu Dziewica Carpacia witała pozdrowienie anielskie. Archanioł niósł jej wieść upragnioną, niespodziewaną. Opromieniająca jej czoło światłość, była światłem nadziei.
I w sercu Sylwestry rozwijała się światłość wielka, jasna i czysta i w gorączkowem majaczeniu, w którem rzeczy niebiańskie dziwnie się splatały z doczesnemi, błogość zalewała jej duszę. Wróci! wraca!
Kiedy, gdzie, jak, zobaczą się i połączą, o tem nie myślała... czuła, całem jestestwem swem czuła, że to nastąpić musi, nastąpi prędko.
W błogości tego przeświadczenia myśli się jej uspakajały, nerwy odprężały... Snuły się jeszcze przed nią mgliste widzenia. Poza kolumnetkami ołtarza, zamykającemi niby tajemnicze jakieś horyzonty, snuły się obłoki białawe, róże roniły liście lecz dziwnie! zamiast spadać, liście róż przeciwnie wznosiły się, wznosiły... Pomału białe opary objęły wszystko... Sylwestra usnęła.
W absolutnej nocnej ciszy, słychać było poza murem ćwierkanie polnych koników... Wkrótce ozwał się dźwięk dziwny, niby zgrzyt noża na kamieniu, przy ziemi, przy kracie żelaznej kanału, którym odpływały z dziedzińczyka pustelni wody dżdżowe... Spłoszona łątka zmilkła.
Wielkie złote gwiazdy gasły na wschodniej stronie