Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/126

Ta strona została przepisana.

nieboskłonu. Jedna, największa, mieniąc się jak opal, zdawała okiem rozwartem nad ciemną wieżyczką pustelni.
Z ogrodu casa d’Arca biły coraz wyżej, coraz mocsze wonie. Zdawało się, że wszystkie na raz róże opuściły listki na źwierciadlaną taflę sadzawki na bystre wody strumienia. Kwiaty piły świeżą rosę, mdłe wonie biły wysoko.
Zgrzyt żelaza u kraty, het! nizko przy ziemi, pod murem, trwał, monotonny, uparty... Teraz się zmienił, zdawał się być miarowem i ostrożnem uderzeniem oskarda o mur twardy... Kratą wstrząsały metaliczne dźwięki, tak jednak ciche i ostrożne, że same łątki nad sadzawką, wiedzieć coś o tem mogły. Ucichło i w niepodzielnej nocnej ciszy, łątki-tancerki, zaczęły znów stroić nad wodą czarodziejskie swoje skrzypki, a opalowa gwiazda mieniła się i drgała na firmamencie szafirowym, ponad ciemną wieżycą pustelni.
Znów zgrzyt, uderzenie głuche, kraty żelaznej, metalowe wibracye i pobrzęki. Znów spłoszone w weselnych swych tanach, zmilkły łątki pawioskrzydłe. Głośniejsze uderzenie, żelaza o żelazo, silniejsze wstrząśnienie...
Wszystko zapadło w ciszę.
Bo i łątki nad sadzawką długo się odezwać nie śmiały, a gdy wróciły do przerwanej symfonii, gwiazdy pobladły już na niebie, i ponad ciemną wieżyczką pustelni, zgasła największa z nich, złoto-niebieska, opalowa.