Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/128

Ta strona została przepisana.

czej we czterech całą partyę stanowili, mając za sobą same głosy — zero. Drwił z nich Stefan, lecz w rzeczy samej głębokiego doznawał niesmaku.
Weszła Marya, zamykając drzwi za sobą. Powtórne małżeństwo, niewątpliwie i pod wielu względami, szczęśliwsze od pierwszego, nie zmieniło jej wcale. Zachowała wdzięk młodzieńczy, dziecięcy niemal, obok pogodnej powagi i wrodzonej sobie wytworności. Bluzka blado-różowa, czarnemi przybrana aksamitkami, podnosiła białość jej szyi i czoła, świeżość cery. Podniesione z czoła włosy, nadawały jej wygląd młodzieńczy, usta zachowały dawniejszy wyraz surowego skupienia.
Widząc Stefana tak zajętym muzyką, że się zdawał wejścia jej nie uważać, zajęła się porządkowaniem salonu i ustawianiem krzeseł, żywiąc zresztą nadzieję, że podejmie głowę i spostrzeże ją wkrótce. Ostatnie jednak krzesło stało na swem miejscu, a Stefan nie odrywał rąk od klawiatury.
Przenosząc tackę z pustemi butelkami i kieliszkami, na stoliczek, w kącie, przy drzwiach, Marya przeszła tuż koło męża, który z opuszczonem, zamyślonem czołem, uderzał zawzięcie drugim palcem prawej ręki, klawisz czarny. Widząc, że nie zwraca wcale na nią uwagi, wyszła na balkon, nie wyglądając wcale w danej chwili, na szczęśliwą, młodą mężatkę. Mało co rozumiała z muzyki, lecz spostrzegła od dawna już, że mąż jej grywał zawzięcie tylko w chwilach rozdrażnienia lub melancholii. Może go dźwięki fortepianu uspakajały, zwykłe jednak,