Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/129

Ta strona została przepisana.

spostrzegłszy ją, chętnie muzykę zastępował rozmową z żoną.
Tego wieczoru rozdrażnienie było tak silne, że nie strzegał nawet jej obecności. Widząc to Marya, pozostawała na balkonie.
Tymczasem Stefan myślał:
— Co jej jest? Czemu się nie zbliży. Zagniewana chyba...
I bił nerwowo wysokie si, co zdawało się odpowiadać:
— Tak! tak! w złym jest humorze!
— Zeszłaby już z tego balkonu! — myślał, — zbliżyłaby się...
Wziął głębszy akord.
— Czemuż jej nie przywołam... moja to rzecz. Jeśli tu przyszła, to nie poto chyba, by ustawiać krzesła i puste sprzątać butelki.
— Nie! nie! niech się sama zbliży, — odpowiadała z zacięciem, brana wysoka nuta, niech sama się zbliży...
Marya nie zbliżała się, i po niejakim czasie sonata, co przestała być dziełem Glück’a, a była wylewem sprzecznych myśli, uczuć i tonów, zerwała się w tonie pół jęku, pół śmiechu...
Na balkonie Marya odetchnęła głębiej, nie odwracając się, poczuła zbliżającego się do siebie Stefana. Wreszcie! Miała słuszność! Dobrze, że się nadęła!..
— Co ci, Maryo?
— Nic mi nie jest.
Wyjął zegarek z kieszeni, spojrzał na godzinę i