Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/130

Ta strona została przepisana.

strzepując starannie z portiery, nieistniejące okruchy pyłu, pytał siebie czy lepiej wyjść z domu, czy pozostać z żoną, która mu odpowiada, że jej nic nie jest, właśnie wówczas, gdy jej widocznie coś jest? I jedno i drugie nudziło go i irytowało. Wybrał drugie, na złość... samemu sobie, bo na dziesięć mil dokoła nie było nikogo, ktoby potrafił sam sobie życie zatruwać tak dobrze, jak Stefan Arca. Targał się za wąsy i po chwili powtórzył uprzednie pytanie:
— Co ci?
— Mówiłam ci już, że mi nic nie jest, — odrzekła sucho.
— Ubierz się, wyjdziemy na przechadzkę.
— Nie wyjdę.
— Dlaczego nie?
— Bo... nie.
— Co ci? — powtórzył raz jeszcze, głosem znudzonym i obojętnym, jakim stawiamy niepotrzebne pytania.
Marya odwróciła się. Spojrzała mu w oczy.
— Powiedz? Czego chcieli ci, tam... czterej?
Stefan uczynił ruch lekceważenia. Miałże wtajemniczać żonę w sprawy swe i interesy? Tego by jeszcze brakło.
— Czego chcieli? A no, wypić chcieli.
— Wypić? — czoło się Maryi zachmurzyło. — Czemuż twój Ojciec nie dotrzymywał Wam towarzystwa? Zawołał on Serafinę: „Don Stene, — mówi, — kazał podać wino“. Mówię jej by podała butelkę zapieczęto-