Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/134

Ta strona została przepisana.

teczności. Dzierżawca opadł na pierwsze z brzegu krzesło, podejmując beret na znak powitania.
— Dobry wieczór, don Istene. Jak zdrowie? Widzę, że doskonałe. Czegoby zresztą panu brakowało! Ni chleba ni mleka, dziękować Bogu!
Marya, stojąc na balkonie, brwi ściągnęła, a Stefan uśmiechał się ironicznie, przechadzając niespokojnym krokiem po pokoju, a opierając się o poręcz fotela, odparł sucho:
— A wam czego brak, kumie? Pieczonych gołąbków? Jak widzę, zapuściliście dłuższą jeszcze brodę.
— Nie potrzebuję karmić się pieczonemi gołąbkami, — odrzekł gość, siląc się na uśmiech, lecz ze złem spojrzeniem w chytrych oczach, przyczem przesunął dłoń po rozczochranej brodzie, końce jej owijając sobie koło grubych palców.
Ho!ho! — mówił Stefan, — wiem, że wam na niczem nie zbywa. Przynieśliście mi pewnie pieniądze?
— Nie! — Odparł dzierżawca, roztwierając obie dłonie, na znak, że ich niema.
Stefan czuł się podrażnionym.
— Więc, pocóżeście przyszli?
Dzierżawca rozparł się w krześle i rozpoczął zwykłą litanię wyrzekań na złe czasy, nieurodzaj, trudność w ściąganiu subdzierżawy, brak robotnika, nizkie ceny i tak dalej, i tak dalej.
— Bankructwo! — kończył, potrząsając rozwarłem i dłońmi, — zrujnowany jestem z kretesem, do cna,