Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/141

Ta strona została przepisana.

się do swych rodziców? Pytanie stawił z taką widoczną niechęcią, że Marya zaprotestowała nieśmiało:
— Jeśli nie masz ochoty...
— Idźmy! — przerwał jej niecierpliwie.
Wyszli. Noc była przepiękna: miesiąc na nowiu, rysował sierp złotawy na tle niebios czystych jak sklepienie z szafiru. Rządkiem zjawiskiem przyrody była Wenus, towarzysząca powolnemu wznoszeniu się księżyca, niby w złoto oprawna gwiazda z turkusów. Na uliczkach wsi, oświeconych srebrno błękitnem światłem przezroczystej nocy, kobiety i dziewczęta, tłocząc się na progach chat, z pewną zabobonną trwogą, z jaką lud wszędzie i zawsze wita niepowszednie zjawiska przyrody, przypatrywały się wspaniałemu wzbijaniu się na nieboskłony najpiękniejszej z gwiazd nocnych.
Stefan i Marya szli w milczeniu, opodal od siebie, nie związani tą nicią duchowej wspólności, co zniewala napawać się razem i czuć głębiej piękności nocy i wspaniałe zjawiska przyrody. Wyszedłszy jednak na szerszą ulicę, Marya poczuła potrzebę zbliżenia się do Stefana nieśmiało i przemówiła:
— Spójrz. Tuż przy księżycu jest dziś gwiazda... Co to może oznaczać? Zapewne ważne jakieś wypadki...
— Głupstwo! — przerwał jej szorstko Stefan, wzruszając ramionami, lecz wznosząc twarz i wzrok w górę...
Przez chwil kilka szedł zapatrzony w napowietrzne zjawisko, oczarowany pięknością nocy, po której kry-