Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/142

Ta strona została przepisana.

ształowym firmamencie sierp złotawy miesiąca i błękitnawa gwiazda, idąc zgodnie, zbliżone z sobą, przepyszne były w tem zbliżeniu. Wielka, jasna cisza padła na ogrody, rozłożyste orzechowe drzewa, wysmukłe jak posrebrzone kolumny topole, na krzaki gęste, na trawy wysokie, nieruchome pod jasności tej dziwnej ciszy zaklęciem. Prędko jedna Stefan poczuł, jak zwykle, niesmak pewien, psujący mu estetyczne zadowolenie, a pochodzący stąd, że mu się zdawało, że Marya niezdolna odczuć piękności miesiąca na nowiu, uwieńczonego Wenery niebieskawą aureolą, „szuka samych zabobonnych przepowiedni, w niepowszedniości zjawiska przyrody“.
— Zawsze pozioma, z oczyma w dół, — mruczał niechętnie i wzgardliwie.
— Co ci, co? — pytała troskliwie, niedosłyszawszy mruczenia męża.
Nie odpowiedział. Wchodząc do domu rodziców żony, znów się zirytował, gdyż otwierająca im drzwi stara Laurenta, spostrzegłszy, co się na niebie dzieje, uderzyła w lament i przepowiednie klęsk mnogich a blizkich.
— O! zia Laurenta! — biadała wraz z nią Marya.
— Warto słyszeć, z jakiem przejęciem się, głupstw tych słuchasz, — zauważył z szyderstwem Stefan. — Że też są jeszcze zakątki tak głuche, gdzie się podobne bajdy krzewić mogą!
— Don Constantino — zawołał, wchodząc do jadalni. — Czyś widział Wenus w jej zbliżeniu do księ-