Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/145

Ta strona została przepisana.

uderzając się w czoło, — braknie jeszcze, bym podtrzymywał łotrów.
— Nie unoś się, uspokój synku! — prawiła mu donna Maurycya, — świata nie odmienisz, nasi to raczej życie zmienia i codziennie przykrawa do otaczających nas potrzeb i okoliczności. Z rzeczy, co się nam zdają wielkiemi, zostają nieraz same łupiny.
— Pozostawmy kazanie, — zauważył don Stene. — Maryo podaj mi figi.
— Arcangelo Porri! — począł, — któż go lepiej zna odemnie. Podła to, jadowita żmija, którą wcześniej czy później, zduszę, ot tak!
Wypuścił z palców rozdarty owoc i ścisnął pięść.
— Ot, tak! — powtórzył, glos zniżając. — Wiem i ja coś o śmierci Saturnina Chessa, a jeśli dotąd milczę, to jedynie dlatego, że się niechcę wdawać w sprawy tych łotrów.
Po kilku chwilach i zleciwszy Maryi, by się naocznie przekonała, czy Laurenta nie podsłuchuje zwyczajem swym pode drzwiami, zaczął opowiadać o smutnym końcu Saturnina, przy którym była suma tysiąca lirów i przyrzeczenie dane na piśmie, udzielenie medalu zasługi karabinierowi, któremu się uda pojmać górskiego dzika.
— Pamiętacie Chessa? — mówił Stefan, zwracając się do potakującego mu skinieniem głowy teścia. — Był to człowieczek mały, chudy, z twarzą starej k biety, bez zarostu, blady. Czy skrzywdził kogo, nas zwłaszcza, Bóg go osądził. W każdym razie, przyjaźnił