Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/148

Ta strona została przepisana.

wardze niesmak pewien i rozżalona, schodząc, w pogodne letnie wieczory, ku sadzawce, w której źwierciadlanych wodach przeglądały się wierzby plączące, zapytywała siebie coraz częściej, czy jeśliby Karol żył dotąd, szczśliwszą byłaby z nim, jak ze Stefanem?
Milczały wierzby, milczały zielone arabeski gałęzi na lazurowem tle nieba, w miarę jednak, jak słońce się zniżało, i na zachodzie zapalały się coraz różowsze zorze, na ciche wody sadzawki padały lekkie dreszcze, i w migotliwych zmarszczkach przezroczystej powierzchni, czytać się dawały wyraźniej pisane tu niegdyś, przez nieboszczyka, słowa.
Powtarzała je Marya i ze smutnym, wymuszonym śmiechem wracała do smutnego domu, w którym dotąd jeszcze czuła się obcą, starając się słodyczą i cierpliwością zażegnać zły humor zdziecinniałego, rozgrymaszonego starca, niekarność sług hardych, niechętnych i... pożerającą nudę swego męża.
Wyszedłszy z domu rodziców żony, Stefan odetchnął głęboko. Zdawało mu się, że się dusi śród ludzi niższego od jego poziomu.
Księżyc już zaszedł i okolica w nocną, niepodzielną zapadła ciszę. Wiatr szumiał w gałęziach drzew1 orzechowych, zrzadka tylko słyszeć się dawały odgłosy kroków przechodni na ulicy, słabo rozświeconej mleczną na niebie drogą. W duszy Stefana zbudziły się niespodzianie wspomnienia owej nocy chłodnej, jesiennej, w której, wobec topoli wyniosłych, szemrzącego ruczaju, gwiazd na niebie i dachu starego szla-