checkiego domu, powziął był nieodzowne postanowienie:
— Wrócę jutro!
Obok niego szła Marya, lekkim i cichym, arystokratycznym krokiem, a po przez mrok wieczorny widział niby gazą przysłoniętą jej wytworną, wiotką postać, odzianą jasno, z białą, choć w cienie niewyraźną, twarzą...
Pociągnięty wspomnień ożywczą falą, ujął ją za rękę. Drgnęła cała. Stefanowi serce się ściskało. Przez wieczór cały traktował ją wzgardliwie, ranił świadomie, zasmucał swem rozdrażnieniem..
Czas jakiś szli w milczeniu, ramię oparte o ramię, aż wreszcie spytał ją tak, jak przed kilku godzinami, lecz innym głosem, pochylając się ku niej i twarz jej ku sobie zwracając:
— Co ci jest, Maryo?
— Nic, — odpowiedziała tak, jak odpowiadała była przed kilku godzinami, lecz głosem rozbrzmiałym słodyczą i tkliwością.
— Jest ci coś i masz coś przeciw mnie, — nalegał, — Powiedz, cóżem uczynił, czem cię zagniewałem?
— Ależ nic, niczem...
— Więc czemużeś nie podeszła wprost do mnie, wchodząc do salonu, gdy zwieczora grałem na fortepianie?
— Bałam się... sądziłam... zdawało mi się...
— Czegożeś się bała? co ci się zdawało? powiedz mi...
Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/149
Ta strona została przepisana.