Zbliżał twarz do jej twarzy, rękę przyciskał do piersi, a w sercu młodej kobiety wzbierał żal za straconym tak marnie, w takiem nieporozumieniu, spędzonym wieczorem.
— Daruj mi, Stene! Zirytowaną byłam lekceważeniem... — twego ojca, powiedzieć chciała, lecz delikatność nakazała jej wybór słów — lekceważeniem Serafiny, a wchodząc do salonu zastałam cię tak pogrążonego w muzyce...
— Czemu zwlekasz z oddaleniem tej dziewki, — wyrzucał jej mąż, lecz tym razem łagodnie i ze szczerem współczuciem. — Trzeba ją wydalić, a spokój w dom wróci. Boisz się jej, co? powiedz, a w takim razie sam ją odprawię.
Marya uczuła dla męża wdzięczność wielką, lecz to zaostrzyło jej delikatność.
— Wcale się jej nie boję, nie chciałabym tylko zrobić przykrości twemu ojcu.
Chwilę szli milcząc.
— Nie tak to znów wielką byłoby dla ojca przykrością, — rzekł po chwili. — Znasz go! Zapomni, pocieszy się łatwo, sam na tem ostatecznie najlepiej wyjdzie.
— Bezwątpienia.
— Więc, pozwól. Sam to jutro załatwię.
Lecz ani jutro, ani pojutrze don Stene nie zdobył się na odwagę cywilną, niezbędną do wydalenia nie chcącej być wydaloną, służącej.
— Rzecz bo to doprawdy nie moja, a babska, —
Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/150
Ta strona została przepisana.