tłomaczył się sam przed sobą ze swej opieszałości.
Maryli czekała spełnienia obietnicy i milczała. Po czułościach onegdajszego wieczoru, znów ją zaniedbywał, długie godziny spędzając przy fortepianie i grając ustawicznie ulubioną przez się sztukę.
Był to Tannhäuser Wagner’a. W nowem wydaniu, — co prawda nie grał tego i nie słyszał nigdy przed tem. Stefan znajdował głęboką tajemniczość, co go pociągała bardziej od ulubionych dotąd scherzi Brull’a, których się ironią melodyjną napawał, i od symfonii Schumann’a, co go, coprawda nie rozgrzewały nigdy.
W głębi nowej melodyi odnajdywał coś z wewnętrznego swego ja. Czyż w ciasnem kole parafialnego swego otoczenia nie doznawał nudy podobnej do tej, która pożerała bohatera Wagnerowskiej ballady, w głębokościach Venusberg’u? Czyż go nie parło na zewnątrz palące pragnienie życia, działania, walczenia? W nuty wagnerowskiej melodyi wsłuchiwał się duszą całą, a niektóre basowe dźwięki zdawały się odpowiadać na jego namiętne pytania:
— Co począć? co począć
— Działać, miłować, oswabadzać, — powtarzały nuty wyższego regestru.
Był to głos Elżbiety, wysyłającej kochanka na mistyczną pielgrzymkę.
Lecz po długich, u fortepianu spędzonych godzinach, Stefan czuł się smutniejszym, bardziej jeszcze pognębionym. Przy nim nie rozbrzmiewa żaden głos
Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/151
Ta strona została przepisana.