Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/157

Ta strona została przepisana.

Wierzchowiec Stefana, koń rasowy, piękny, kary, miał sierść lśniącą, szyję długą, główkę małą z białą strzałką na czole, grzywę gęstą i jak jedwab miękką. Pyszne zęby i grzbiet nie wklęsły jeszcze od ciężaru siodła, świadczyły, że był miody, a ogniste oko, drobne uszy i cienkie nerwowe nogi, służyły mu za rodowód. Stefan wybrał go sobie z pośród mnogich klaczy i źrebiąt, które hodował na swych pastwiskach, lubił, a udając się na nim i ze swemi psami na polowanie, czuł się w odpowiedniem dla się towarzystwie i nawet gdy się polowanie nie udało, wracał do domu bez upolowanej zwierzyny, lecz w dobrym humorze. Wówczas i Marya odzyskiwała wesołość, po długich godzinach samotnego i smętnego wyczekiwania męża.
Bo i Marya się nudziła, biedaczka!
W parę miesięcy po ślubie, wyraziła życzenie przeniesienia z domu rodzicielskiego do domu męża, tkackich krosien, na których pozostała napięta piękna biała kapa, w różowe jedwabiste róże, lecz Stefan chociaż go na razie zachwyciły były, te archaiczne, patryarchalne prace, sprzeciwiał się stanowczo.
— Po co! — oburzył się na propozycyę żony. — Nie potrzebujesz tem się trudzić. Takie to nudne!
— Nudne! przeciwnie, robota czas skraca.
— Przedpotopowa robota! Pozostaw to wiekowym matronom. Tęsknisz może i do kądzieli?
— Zapewne... i kądziel miła.
Roześmiał się. Zamiłowania żony nie odpowiadały jego tegoczesnym, artystycznym wyobrażeniom i aspi-