Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/161

Ta strona została przepisana.
VI.

Pewnego jesiennego poranku, Serafina, przywiązawszy do siodła koszyczek z przekąską, i winem, weszła na schody oznajmiając „paniczowi“, że koń osiodłany. Przystanęła pode drzwiami, ciekawie podsłuchując, gdyż w salonie pan i pani, rozmawiali z sobą o czemś żywo.
— Osmagam go, jeśli spotkam, — wołał don Stene, chodząc wszerz i wzdłuż po salonie, porządkując myśliwskie przybory i skrzypiąc wysokiemi, żółtemi butami.
— Nie! nie! na Boga! — błagała przestraszona Marya.
— Kogo do dyabła chce osmagać? — rozważała Serafina, przysłaniając ucho ku drzwiom.
— Niech-no go spotkam w pustem polu, zdala od świadków, a sprawię mu taniec taki, że długo popamięta, — odgrażał ssię Stefan, a szpicruta, którą wymachiwał, ze świstem, przerzynała powietrze.
— Na Boga! Nie! byłoby to szaleństwem.
Szalesńtwem, — pomyślała sprytna Serafina. Każdy kij ma dwa końce, — dodała, uśmiechając się złośliwie. Musiała się zresztą domyśleć o kogo idzie, gdyż cofnęła się ode drzwi zanim je Stefan otworzył.
— Jeśliby się zjawił beze mnie, wyrzuć go za drzwi, — mówił, odchodząc, do żony.
— Nie potrafię, — zaśmiała się Marya.