Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/163

Ta strona została przepisana.

chwili, niepomne szpicruty, którą im wygrażał myśliwy, odbiegały daleko.
Dzień był istotnie pyszny! Niebo tak szafirowe, a powietrze tak lekkie, że się horyzonty zlewały z nieboskłonem.
Straciwszy z oczu dachy i strzechy wioski, Stefan doznał moralnego i fizycznego zadowolenia. Odetchnął pełną piersią.
Opuścił był dom, poranka tego, mniej spragniony podstrzelenia kilku zajęcy, lub kuropatw, a nawet wytropienia dzika, niż spotkania na cztery oczy niecnego Arcangelo Porri, którego nikczemność rozdrażniła go do ostateczności.
W wigilię właśnie, żona dzierżawcy zjawiła się była w kuchni casa d’Arca.
— Mąż mój przysyła mnie, — rzekła do donny Maryi, — powiedzieć, że go sędzia śledczy wzywa do Nuoro, gdyż nieboszczyk Chessa, zwierzył się mężowi mojemu co do zabicia don Karola, świeć Panie jego duszy!
— Kogóż Porri oskarża?
— Tego mi nie mówił. Niech go Bóg, nieboraka ma w swej pieczy! Byle pisnąć, a człek zginąć może.
— Porri winien zeznać prawdę, jeśli ją wie.
— Prawda prawdą, a życie życiem. Kto by się chciał narażać na niechybne niebezpieczeństwo. Mąż mój jest ojcem rodziny i jeśli...
— Jeśli co?
— Jeśliście go podali na świadka...