Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/164

Ta strona została przepisana.

— My? Bynajmniej. Może potrzebne to będzie potem, w sądzie przysięgłych.
Kobieta przestraszyła się widocznie, ukradkiem przeżegnała się, splunęła trzy razy.
— Jakto! mąż mój pociągnięty zostanie do przysięgi? — spytała.
— Niewątpliwie. Z czem przyszłaś kobieto?
— Z tem, że... że mój mąż nie może się narażać... Ma żonę, dzieci...
— Tośmy już niejednokrotnie słyszeli, — odparła wzgardliwie donna Marya. — W każdym razie powiem memu mężowi, z czem przychodziłaś.
Teraz, golopując po pustej drodze, Stefan myślał:
— Ha! Kto wie? Stary dyabeł ma może racyę. Wyszłoby to może na dobre, dałby się złapać we własne sidła. Tu! Gelsamina! — krzyknął, — dla czego tam stajesz?
Były to trzy kuropatwy na dzikiej gruszy, po za rozwalonego muru, kawałem. Stefan wstrzymał konia, podniósł się na strzemionach i gdy psy stały z wyciągniętą szyją, podniósł fuzyę, przymrużył oko, celował, strzelił.
Dwie kuropatwy odleciały, trzecia spadła z gałęzi. Koń rzucił się w bok, psy rzuciły się ku zagrodzie, przesadziły ją jednym skokiem. Huk strzału rozległ się daleko, echo w przeciwną poniosło go stronę. Z fuzyą w ręku, stojąc na wilgotnej ziemi, Stefan pochwycił za uzdę konia i czekał.
Pierwszy na rozwalonym murze ukazał się Josto,